W kwietniu 2011 roku zabraliśmy się za założenie trawnika wkoło domu. Do tej pory tylko kosiliśmy teren - nie było to łatwe ponieważ straszne góry i doliny zostały po koparce gąsiennicowej - dlatego M. musiał kosić kosą.
Takie pobojowisko było zanim zaczęliśmy:
Zaprosiliśmy sąsiada z pługiem żeby nam to poletko zaorał. Sąsiad po przejechaniu 5 metrów zatrzymał się i przerażony zapytał czy aby napewno ma jechać dalej Żałuję ale nie mam zdjęć tego widoku - moim dziaciakom, które wskoczyły na ten zaorany kawałek ledwo głowy wystawały znad skiby (tak to się nazywa?)
W normalnych warunkach przerzucana przez pług ziemia rozsypuje się - u nas to były pokrojone obrócone, zwarte kawały ziemi. Oczywiście kazaliśmy mu jechać dalej, bo szpadlem to my nie mieliśmy najmniejszych szans tego przekopać
Ogródek został zaorany a potem sąsiad pojeździł jeszcze kultywatorem i rozbił te bryły - jak dla mnie efekt był naprawdę super bałam się tego niesamowicie ale wyszło dobrze.
Przez następne bite 3 tygodnie jeździliśmy z M. na grabiach Dzień w dzień po pracy jechaliśmy - czy padał deszcz czy świeciło słońce - musieliśmy zdążyć przed naturą W każdej chwili mogliśmy zastać znowu zarośnięte pole. Nie wspomniałam, że ziemia nie była traktowana żadnym środkiem chemicznym - nie chciałam od razu truć gleby.
A tutaj widać ten sam kawałek co na poprzednim zdjęciu (i na pierwszym w tym wątku) ale już po tej naszej trzytygodniowej batalii
A to z boku domu
I z tyłu (po prawej widać sprzęt jaki M. zrobił do równania terenu )
a ja tak żegnałam zimę w niedzielę na Czarnej Górze, słoneczny odjazd, na świeżutkich nartach z okazji urodzin dopiero nadchodzących...(osiemnastych oczywiście )
[/quote
super
a sklepik też, a i sasanki, na które narobiłaś ochoty