Neurotmesis
19:49, 21 lip 2015

Dołączył: 31 maj 2014
Posty: 35
Witam serdecznie!
Nosiłam się z zamiarem założenia wątku o swoich ogrodowych bojach od dawna. Jak wszystko w moim wypadku, tak i ten pomysł musiał dojrzeć, ale przetrawiłam temat, zdusiłam skrępowanie i strach i oto jestem ja i mój ogródek. Prawdopodobnie za jednym zamachem nie uda mi się opisać wszystkiego, więc postaram się nadać temu jakiś logiczny prządek.
Na początku trochę historii.
Mój ogródek zaistniał w 1945 roku, kiedy to mój Dziadek-cieśla przyjechał z Podlasia odbudowywać Warszawę z gruzów. Własnymi rękoma wybudował małą chatkę, aby rok po nim wprowadziła się do niej moja Babcia wraz ze starszą córką i zupełnie świeżo sprowadzoną na ten świat moją Mamą. Początkowo działka była wspólna z rodziną siostry mojego Dziadka, została formalnie podzielona dopiero pod koniec lat 70-tych. Domek w tym czasie się powoli rozbudowywał aż do obecnej zawrotnej i imponującej powierzchni ok. 60m2.
Dziadkowie pochodzili ze wsi i do ogrodu mieli podejście czysto użytkowe. Na maleńkiej przestrzeni udało im się upchnąć dwie wiśnie, chyba z 10 śliw, tyleż samo jabłonek, a wszędzie gdzie tylko się dało sadzili warzywa. Z roślin ozdobnych posadzili kilka lilaków a Babcia czasem sadziła irysy i stokrotki. Moja Mama pamięta, że początkowo był nawet mini chlewik z świnką i kury.
Z czasów moich dziadków nie zachowały się niestety żadne zdjęcia. Gdy ja przejęłam "włości" w 2007 roku to, co zostało z ogrodu można śmiało określić mianem dżungli z komarami mutantami i inwazją ślimaków. Moja mama nie znosi pracy w ziemi, mój tata od śmierci dziadków, przez ok 15 lat traktował dom (który i tak był wstanie strasznym, bo nie remontowany od nigdy, bez łazienki, z wychodkiem na zewnątrz, bez kompletnie żadnej ŻADNEJ wody i przeciekającym dachem) jak swój składzik rupieci, a plac jako miejsce do trzymania swojej żaglówki w zimę. Przez to całość zarosła dziką różą i dzikim chmielem (a może winobluszczem? trudno stwierdzić - miało szyszki, ale skąd niby chmiel??) i tylko mały placyk pod przyczepę z łódką był wykarczowany.
Gdy postanowiłam tu zamieszkać, pierwszą rzeczą, którą trzeba było zrobić to uporządkować plac, żeby ekipa remontowa w ogóle znalazła na nim dom. Miałam nadzieję, że uda zachować się choć kilka krzewów bzu. Niestety-gdy tylko podcięło się jakąś gałąź albo usunęło pnącze to wszystko łamało się i waliło na ziemię. Latami nie pielęgnowane drzewa owocowe okazały się puste w środku, opierające się na sobie na wzajem i usunięcie jednego elementu spowodowało efekt domina. W związku z tym plac został oczyszczony dosłownie do zera ukazując skalę wyzwania, jakim było założenie na tej przestrzeni ogrodu.
I od tego momentu zaczęła się moja walka.
Nosiłam się z zamiarem założenia wątku o swoich ogrodowych bojach od dawna. Jak wszystko w moim wypadku, tak i ten pomysł musiał dojrzeć, ale przetrawiłam temat, zdusiłam skrępowanie i strach i oto jestem ja i mój ogródek. Prawdopodobnie za jednym zamachem nie uda mi się opisać wszystkiego, więc postaram się nadać temu jakiś logiczny prządek.
Na początku trochę historii.
Mój ogródek zaistniał w 1945 roku, kiedy to mój Dziadek-cieśla przyjechał z Podlasia odbudowywać Warszawę z gruzów. Własnymi rękoma wybudował małą chatkę, aby rok po nim wprowadziła się do niej moja Babcia wraz ze starszą córką i zupełnie świeżo sprowadzoną na ten świat moją Mamą. Początkowo działka była wspólna z rodziną siostry mojego Dziadka, została formalnie podzielona dopiero pod koniec lat 70-tych. Domek w tym czasie się powoli rozbudowywał aż do obecnej zawrotnej i imponującej powierzchni ok. 60m2.
Dziadkowie pochodzili ze wsi i do ogrodu mieli podejście czysto użytkowe. Na maleńkiej przestrzeni udało im się upchnąć dwie wiśnie, chyba z 10 śliw, tyleż samo jabłonek, a wszędzie gdzie tylko się dało sadzili warzywa. Z roślin ozdobnych posadzili kilka lilaków a Babcia czasem sadziła irysy i stokrotki. Moja Mama pamięta, że początkowo był nawet mini chlewik z świnką i kury.
Z czasów moich dziadków nie zachowały się niestety żadne zdjęcia. Gdy ja przejęłam "włości" w 2007 roku to, co zostało z ogrodu można śmiało określić mianem dżungli z komarami mutantami i inwazją ślimaków. Moja mama nie znosi pracy w ziemi, mój tata od śmierci dziadków, przez ok 15 lat traktował dom (który i tak był wstanie strasznym, bo nie remontowany od nigdy, bez łazienki, z wychodkiem na zewnątrz, bez kompletnie żadnej ŻADNEJ wody i przeciekającym dachem) jak swój składzik rupieci, a plac jako miejsce do trzymania swojej żaglówki w zimę. Przez to całość zarosła dziką różą i dzikim chmielem (a może winobluszczem? trudno stwierdzić - miało szyszki, ale skąd niby chmiel??) i tylko mały placyk pod przyczepę z łódką był wykarczowany.
Gdy postanowiłam tu zamieszkać, pierwszą rzeczą, którą trzeba było zrobić to uporządkować plac, żeby ekipa remontowa w ogóle znalazła na nim dom. Miałam nadzieję, że uda zachować się choć kilka krzewów bzu. Niestety-gdy tylko podcięło się jakąś gałąź albo usunęło pnącze to wszystko łamało się i waliło na ziemię. Latami nie pielęgnowane drzewa owocowe okazały się puste w środku, opierające się na sobie na wzajem i usunięcie jednego elementu spowodowało efekt domina. W związku z tym plac został oczyszczony dosłownie do zera ukazując skalę wyzwania, jakim było założenie na tej przestrzeni ogrodu.
I od tego momentu zaczęła się moja walka.
____________________
Co cię nie zabije, to cię udziwni.
Co cię nie zabije, to cię udziwni.