Ci, którzy byli u Marzenki wiedzą już, że się spotkałyśmy i że skończyła się wizyta z przygodami.
Ale od początku:
Umówiłyśmy się, że zabierzemy Marzenkę spod metra, jadąc z pracy. O 16:05 wsiadła i już całą drogę do domu przegadałyśmy.
Obejrzała ogródek, dom, projekt Danusi. Chwilę po 17 dotarła Anula.
Marzenka chciała odwiedzić Danusię i o 18 wyjechaliśmy w odwiedziny. U Danusi 15 minut, szybki obchód ogrodu, uściski z Kaisog i pora na lotnisko. I to
I tu się zaczęło sprawdzać, że dobrymi chęciami piekło wybrukowane i gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy.
Jarek chciał pojechać krótszą trasą (na tej trasie, którą przyjechaliśmy, trzeba wyjechać na główną drogę w prawo i za kawałek zawrócić, a na drugiej można wyjechać na światłach w lewo i być już bliżej) i w związku z tym dał się wyprowadzić GPS-owi dwa razy w jezioro. W końcu trafiliśmy na drogę, która przyjechaliśmy, ale prawie 10 minut stracone. Zrobiła się 18:40, byliśmy znów prawie pod Danusią, a Marzena chciała być o 18:50, najpóźniej 19 na lotnisku, bo 19:30 odlot.
Na szczęście skrót się znalazł po drodze, wyjechaliśmy w lewo, bo gdyby nie, to jeszcze 10 minut by minęło.
Wyjechaliśmy na Krakowską, dosyć pusto było, jechaliśmy spokojnie w miarę, szanse na 19 były duże.
Aż tu nagle facet z sąsiedniego pasa sobie po prostu na nas zjechał. Jarek trochę odbił, przyhamował i tylko trochę uderzyliśmy w tego gościa. Marzenka najpierw wyraziła się niecenzuralnie o tym kierowcy, a potem jęknęła, że nie zdąży. Wysiedliśmy, obejrzeliśmy, że straty u nas nieduże i Jarek zdecydował, że oni jadą, a ja mam spisać oświadczenie.
Facet, starszy miły pan, był tak strapiony, że aż nie miał odwagi wysiąść. Wyglądał jak zbity pies i powtarzał, że przecież patrzył i nic nie jechało. A potem powiedział - co my teraz zrobimy, bo wie Pani, taka sytuacja, ja się spieszę na lotnisko. Powiedziałam, że my też byliśmy w drodze na lotnisko i w takim razie jedziemy za nimi. Jechał tak wolno, że na piechotę bym doszła.
Po drodze chciałam zadzwonić do Jarka, żeby się nigdzie z lotniska nie ruszał, bo się potem nie znajdziemy. Oczywiście swojej komórki nie wzięłam, dzwoniłam z komórki sprawcy, a Jarka oczywiście była wyłączona. Jak za 5 razem mi się udało połączyć, to już musiał zawracać na lotnisko.
Na parkingu facet zostawił nam dokumenty i poszedł odebrać kuzynkę. Jarek napisał oświadczenie, facet wrócił, podpisał, nawet czytać nie chciał, przeprosił jeszcze raz i rozeszliśmy się w pokoju. Ale ze 40 minut to zajęło. Przy spisywaniu się okazało, że to prawie sąsiad, parę ulic dalej mieszka.
Samochód odniósł niewielkie obrażenia. Trochę rys na prawym zderzaku i nadkolu. I jedno malutkie wgłębienie.
Byłoby bardzo humorystycznie, gdyby nie nasza biedna Laurka. Jest przeziębiona po raz pierwszy od dwóch lat, miała gorączkę i katar i zamiast szybko wrócić do domu siedziała i marzła w samochodzie. Oczywiście nie marudziła i cały czas sobie podśpiewywała. Przed snem nie brakowało jej wigoru.
Mam nadzieję, że jutro jej przejdzie i będzie się nadawała na wyjazd do Bogusi.
Zderzeniem się oboje mało przejęliśmy, bo nie było groźne, a samochód to tylko samochód. Oboje braliśmy udział w poważnych wypadkach, w których odnieśliśmy spore obrażenia, więc to nie zrobiło na nas wrażenia. Chociaż wolę, jak nikt w nas nie wjeżdża.