Bożenko, już się poprawiam
Kiedy zajechaliśmy nad Rozlewisko późną nocą, boćki spały. To znaczy, ja tak sądziłam. Przecież ciemną nocą boćki śpią, prawda?
Następnego dnia (w piątek) wstałam bardzo rano i pobiegłam na taras zobaczyć, co też słychać u boćków.
Hmmm... Gniazdo było... puste?
Nie było widać żadnego bociana, ba, żadnej główki bocianiej, ani nawet czubeczka takiej główki.
Żadnego dzióbka czarnego, małego. Ani dzioba dużego czerwonego.
Nic. Wprawdzie gniazdo dość głębokie jest, to i siedzącego boćka może nie być widać, ale...
No właśnie - było jedno wielkie, zasadnicze, podstawowe
ale.
Żaden dorosły bocian nie pikował nad naszą działką, wyfruwając z gniazda, ani nie fruwał w tę i we w tę, uwijając się jak w ukropie, żeby nakarmić młode.
Żaden bociek nie siadywał na dachu naszego domku, by mieć baczenie na gniazdo...
Pogoda była podła (padało), więc po kilku godzinach bacznego obserwowania gniazda musiałam jednak ogrzać się w domku.
Po południu zauważyłam w gnieździe dorosłego bociana. Pana lub Panią Bocian. Czerwony dziób, czerwone nogi.
Bociek zachowywał się zupełnie, ale to zupełnie beztrosko. Nigdzie nie spieszył, nigdzie nie wybierał, nie gonił... Z pewnością nie zachowywał się jak rodzic gromadki głodnych bocianiątek. Ba, tak się nie zachowuje nawet rodzic jednego bocianiątka!