to teraz "Kartka z archiwum"
Była piękna, późnomarcowa sobota 2010. Słonko grzało, ptaszki ćwierkały. Jakoś koło 14 stwierdziliśmy z mężem, że dobrze by było mieć gdzie wypić kawę i popatrzeć na kwiatki. Wtedy wydawało nam się, że nic prostszego, wystarczy tylko przejść od ulotnej myśli do jej realizacji. Pojechaliśmy więc do najbliższego centrum ogrodniczego, kupiliśmy x worków ziemi, czarną folię (chyba budowlaną), która miała nam zatrzymać ziemię na rabacie, drewnianą palisadkę, do tego kilkanaście roślin i zaczęliśmy robić rabaty przy przyszłym tarasie. Skończyliśmy w nocy, przy świetle czołówek, dumni z siebie i bladzi

. Następnego dnia tę bladość zastąpił pąs rumieńca, gdy zobaczyliśmy, jak prosto wkopaliśmy palisadę
Jeśli chodzi o moje zdolności i wiedzę ogrodniczą, jaką miałam w tamtym momencie, to wiedziałam, że... lubię kwiatki, dużo kwiatków, kolorowych kwiatków

Pani z centrum ogrodniczego uświadomiła mnie jeszcze, że rododendrony, skimmia i iglaki lubią kwaśną ziemię, w przeciwieństwie do innych roślin.
Więc niewiele myśląc, wydzieliłam na rabacie przy pomocy czarnej folii takie trójkątne pola, w które nasypałam ziemi ogrodowej wymieszanej albo z kwaśnym torfem, albo z odkwaszonym. Wyszło mniej więcej tak
tu widać, że po drugiej stronie rabaty jest nasypane trochę "śmieciowej" ziemi - jakiegoś piasku, grysu itp. to wszystko zostawili nam w spadku budowlańcy, którzy zasypali poprowadzoną na moim tarasie rurę odpływową z deszczówką z chodnika prowadzącego do klatki.
tak naprawdę dopiero na zdjęciach z zeszłego roku zobaczyłam, że można by było dosypać na tej rabacie więcej ziemi, tak by dorównać jej poziomem do "parapetu" barierki. Teraz to już jest poważniejsza sprawa, bo trzeba by wszystkie stałe rośliny stamtąd wykopać. Fakt, wciąż jest to wykonalne, więc kto wie, czy tak właśnie nie zrobię?
najpierw jednak muszę wymyślić jakieś lepsze rozwiązanie zamiast tych drewnianych kołeczków jako palisady, bo boję się, że nie utrzymają większej ilości ziemi w ryzach.
W lipcu 2010 roku doczekałam się tarasu, który samodzielnie zrobił mój Tata. Kocham ich oboje miłością wielką - Tatę za całokształt, a taras za to, że jest drewniany, ciepły, przywołuje dzieciństwo. Wiem, że pewnie za kilka lat trzeba będzie go wymienić na coś innego, bo jest z sosnowych, nieimpregnowanych wcześniej desek (malowałam je dopiero po zbiciu tarasu), ale jak na razie chucham i dmucham na niego
Ponieważ często robię różne rzeczy samodzielnie, niekoniecznie posiadając odpowiedni sprzęt, to np. w zeszłym roku przed ponownym malowaniem szlifowałam taras papierem ściernym owiniętym na słoiku po majonezie kieleckim (moim ulubionym

). A potem rozeschnięte miejsca zakleiłam szlachlą do drewna. Mój tok rozumowania przebiegał mniej więcej w ten sposób: "mam taras z sosny, więc oczywiście kupię szpachlę sosnową". zupełnie mi umknęło, że przecież za pierwszym razem pomalowałam go na kolor dużo ciemniejszy niż "naturalna sosna".
Ostatecznie wyszło więc tak, jakbym taras miała z jakiegoś egzotyka, np. zebrano

(tu w towarzystwie mojej młodszej pociechy)
W tym tygodniu mam zamiar ponownie pomalować deski, aż sama jestem ciekawa, co mi tym razem wyjdzie