Jakiś czas temu pokazywałam jak zrywałam czereśnie/wiśnie. Cieszyłam się wtedy, że zostały zjedzone, upchnięte w zamrażarce, rozdane rodzinie i sąsiadom. Chciałam spokojnie czekać na powtórkę w przyszłym roku i powrócić do archeologicznych wykopalisk. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że sąsiedzi również mają czereśnie a u nas panuje zwyczaj dzielenia się plonami. Do tego mamy w tym roku czereśniową klęskę urodzaju. Tak więc od soboty stoję przy czereśniach i na nic innego nie zostaje wiele czasu. Aż się boję otwierać drzwi, w obawie że znajdę tam kolejne wiaderko z owocami

. M się śmieję, że jak nam wiochę odetną od świata to przez pół roku na samych czereśniach przeżyjemy

.
Wyrwalam się dziś od garów do ogrodu i zastałam taki widok:
Pół krzaka mi coś zeżarło. I nie tylko tego ale każdego agrestowego. Namierzyłam winnych tylko nie wiem kto to. Lub i tylko agrest. Nic innego nie rusza.
Mam nadzieję że wróg straszny bo ze złości zerwałam owoce, nie patrząc że nie wszystkie dojrzały, wdziałam gazmaskę i poszłam opryskać mospilanem.
Na pocieszenie znalazłam pierwsze owocki na pomidorkach

.
Pierwszy raz tak ładnie mi rosną ale pierwszy raz nie posadziłam ich w piach tylko każdemu wykopałam duży dołek i wsypałam do niego kompostu wymieszanego z obornikiem. Do tego co dwa tygodnie podlewam gnojówką z pokrzyw. Niebieska butelka w tle to nie bałagan tylko zbiornik na gnojówkę

.