Sadziłam bergenie. Znowu dzieliłam i przesadzałam turzyce na rabatę główną. Miałam posadzić róże, które przyszły z gołym korzeniem, ale na miejscu okazało się, że zapomniałam wziąć donice, w których miałam je sadzić. Więc je zadołowałam. Posadzę dopiero w czwartek, może nic ich nie zje.
Wywaliłam jedną różę z "czerwonej". Tę liliową, która ciągle chorowała. Trochę mi jej szkoda, bo miałam ją jeszcze w moim miejskim ogródku. Pięknie pachniała, ale i tak miała całkiem zjedzony korzeń, jak chyba wszystkie róże w ogrodzie. Dziwne, że jeszcze żyją. Nawet te z obgryzionymi korzeniami wypuszczają młode listki.
Co jeszcze... Trochę pracowałam przy obrzeżu. Często chowałam się w cieniu, bo było strasznie gorąco. Na słońcu nie szło dłużej wytrzymać, pewnie było ponad 30 stopni, skoro w cieniu 27... Słońce było jakieś radioaktywne, źle się czułam, mąż też.
Rzuciłam obornik w granulkach pod piwonie i w ogóle sypnęłam go trochę po rabatach. Od razu zaśmierdziało kupą.
Wsadziłam w ziemię dwa odstraszacze Bros sonic, oby coś zdziałały.
Aha, huśtawka jest w końcu gotowa. Rok czekała na nowe szczebelki. Sprawa widać musiała dojrzeć.
Nie zrobiłam wszystkiego, co miałam w planie. Trudno, następnym razem.