Jak łatwo wyprowadzić mnie z równowagi...
Robiłam zakupy w sklepie. Stoimy przy kasie, śmiejemy się z Młodą, za kasą wyraźnie zmęczona kasjerka. Uśmiecham się i mówię dzień dobry, pierwsza - jak zwykle, coś tam odburknęła. Trudno, co za różnica, przeskanuje mi te kilka rzeczy i spadamy. Ale nie. W tym momencie Młodej wypada spod kurtki (za słabo trzymała) słoiczek z nowymi krewetkami do akwarium.
Słoiczek mini, wody niewiele, ale zniszczenia spore, jak to bywa

Krewetki się rzucają po podłodze, ja przesuwam swoje zakupy żeby zrobić miejsce następnej pani w kolejce, wołam Młodą która w rozpaczy się schowała pod kasą. Zbieram krewetki do resztek po słoiku bez denka. A sprzedawczyni? Z miną cierpiętnika przewraca oczami i cośtam sepleni pod nosem o nieodpowiedzialnych rodzicach i niewychowanych dzieciach (!); woła ochronę "bo był wypadek", woła przez megafon panią sprzątającą (a wody tyle co z butów w zasadzie, z resztek śniegu). A do mnie? Nic o chęci pomocy, jakimś szkle, folii, czymkolwiek.
Zgadnijcie co powiedziała?
"no cóż, pizzę frutti di mare pani sobie zrobi". Zamknęła kasę, kolejka za mną wściekła.
Mnie zamurowało, jak zwykle w takich sytuacjach, zresztą zajęta była ratowaniem krewetek i uspokajaniem płaczącej Młodej. Babka z mopem przybiegła i się dziwi jaki wypadek i co ona ma ścierać - rzeczywiście nie ma czego. Kasjerka przewraca oczami - a jakby się ktoś pośliznął? Masakra.
Polak Polakowi wilkiem. Jak zwykle.