Zachęcona opowieścią Bogdzi o Jej przygodzie z czarną kanią, ja opiszę Wam moją przygodę z pliszką górską. Wracając z ogrodu zauważyłam pięknego żółtego ptaka, który na mój widok nie odfrunął tylko uciekał na nogach ciągnąc po ziemi prawe skrzydło. Zabrałam to " nieszczęście " do domu. Okazało się, że ma zwichnięte skrzydło. Mąż zabawił się w ortopedę i jednym pociągnięciem kostka wskoczyła na swoje miejsce. Ptak był bardzo obolały i tego skrzydła nie rozkładał. Na 2 tygodniową rekonwalescencję został u nas w domu. Spawdzając atlas ptaków doszłam do wniosku, że to jest pliszka górska. Karmiłam ją serkiem białym, siekanym jajkiem i łapałam jej muchy. Apetyt miała coraz lepszy, no i kondycja się poprawiała z dnia na dzień.Mieszkała u nas w pustym akwarium. Codziennie była wynoszona na ganek. Po kilku dniach posadzilismy ją na gałęzi wisni. Próbowała skakać z gałązki na gałazkę, ale nie odważyła się fruwać. Pewnego dnia z poręczy na ganku przefrunęła na wiśnię, a w następnych dniach wycieczki były co raz dłuższe. Wreszcie odleciała wysoko na orzech i sama wróciła na ganek. Następnego dnia wzbiła się wysoko, okrążyła dom 2 razy i odleciała. Jeszcze parę razy widzieliśmy ją w ogrodzie na orzechu, to oznaczało, że przeżyła i wszystko w porządku.
Mam kilka jej fotek, nie mogę znależć wszystkich.