Troszkę na prośbę Caroli, troszkę bo mam akurat wolną chwilkę i robię porządek w starych zdjęciach…
Historia „szmaragdowego” w pigułce.
Działka na której znajduje się mój „Szmaragdowy Zakątek” jest we władaniu mojej rodziny od bardzo dawna…no może nie od czasów gdy przechodziły obok niej dinozaury, ale na prawdę od dawna. Nabył ją drogą kupna w 1919 roku, mój pradziadek Stanisław.
Pierwotnie teren był ogromny (coś ok. 14 000m²). Oprócz piętrowej kamienicy mój praprzodek miał piękny ogród, ogromny sad i równie wielki maliniak (genów nie oszukasz - zamiłowanie do ogrodnictwa odziedziczyłam prawdopodobnie po pradziadku).
Przez kolejne lata, ogród rozrastał się i piękniał. Do moich czasów przetrwał jedynie śliczny przedogródek w stylu francuskim, z symetrycznymi, równiutko przystrzyżonymi szpalerami bukszpanów. Geometryczne ścieżki, strzyżone kule bukszpanowe i coś na kształt minifontanny lub poidełka dla ptaków w punkcie centralnym.
Pamiętam, że nawet na mnie (a byłam wtedy małym dzieckiem) wywarł ogromne wrażenie.
Niestety z powodów zawirowań losowych i turbulecji rodzinno-społeczno-politycznych część działki została sprzedana, cześć upaństwowiona. Został mały skrawek posiadłości (ok.1400 m²), na której mój dziadek pobudował niewielki domek, założył ogród i warzywniak. Po jego śmierci babcia przepisała działkę na swoje wnuki: śliczną wnuczkę i ukochanego wnuka. Ta śliczna wnuczka to oczywiście ja, żeby nie było wątpliwości…ha ha …byłam wtedy jakieś 10 kg młodsza.
I tak właśnie stałam się dumną współwłaścicielką działki, której połowę powierzchni zajmuje „Szmaragdowy Zakątek”.
A teraz fotki. Nie jest ich za wiele…
Najstarsze zdjęcie, które udało mi się znaleźć jest sprzed 24 lat.
Stare ławki i równie wiekowy stół, „podłoga” wykonana z kafli ze starego pieca (jeszcze teraz, cały czas znajduję zakopane w ziemi kawałki tych kafli). Oooogromny orzech, którego gałęzie dotykały ziemi. Za orzechem stoi domek (wybudowany przez dziadka), którego przez ten gąszcz gałęzi zupełnie nie widać. Na zdjęciu jest moja babcia i mój pierworodny w wieku 2 lat…a ta laska z tyłu to ja.
Siedzę pod tym ogromnym orzechem, dokładnie w miejscu, gdzie teraz jest moje ciurkadełko.
Kolejne zdjęcie wykonane chyba 2 lata później. Widok od strony domu na bramę wjazdową. Z tych drzew po prawej stronie ocalała jedynie jedna śliwa. Inna jest brama, inny chodnik... Została tylko widoczna po lewej stronie obrośnięta bluszczem ściana ("została" to za duże słowo...w tamtym roku wyciął ją bezduszny i egoistyczny sąsiad - osobnik ogrodowo dysfunkcyjny)
Przez kolejne lata działka powoli zarastała i żyła własnym życiem…babcia już wiekowa kobiecina nie dawała rady, a u mnie jeszcze nawet w fazie zalążkowej nie kiełkowało zamiłowanie do ogrodu.
Dwa razy w sezonie koszona była trawa. Zasypano istniejącą tam głębinową studnię. Ścięto ogromnego orzecha, którego gałęzie podczas wietrznych dni notorycznie zrywały kable sieci energetycznej. Jakieś 12 lat temu mój tata posadził tuje wzdłuż płotu z sąsiadem.
W 2009 roku pojawiłam się na działce, JA . Z łopatą, kilofem i ciężkim sprzętem, próbowałam ujarzmić moje odziedziczone zielone królestwo. Skułam wszechobecny beton, wycięłam spróchniałe, przewalające się drzewa, stare róże, które bez odpowiedniej opieki zdziczały - poszły precz (musiałam je karczować przy pomocy siekiery), wykopałam też dziwne krzaki (teraz wiem, że to były kilkunasto-letnie bukszpany…!!!). Ale nie krzyczcie na mnie…wtedy o roślinach wiedziałam tylko tyle, że sadzi się zielonym do góry.
Rok później pojawił się namiot ogrodowy, huśtawka i pierwsze nasadzenia. Było zielono, bardzo zielono i ….do znudzenia zielono.
Przez kolejne lata wraz z nowymi roślinkami zaczął pojawiać się kolor.
moje pierwsze hosty (2012 rok)
i moje hostowisko teraz