Dziewczyny, na temat bezpieczeństwa dziecka w domu, zupełnym zbiegiem okoliczności, właśnie dziś rano odbyłam rozmowę z jedną osobą z rodziny. Usłyszałam, że mamy niebezpieczne zejscie z tarasu do ogrodu. Według mnie nic niebezpiecznego tam nie ma - normalne schody. Mały od początku jest przez nas uczony, że po schodach ma chodzić powoli i ostrożnie. Żadnego biegania i wariactw. M ma biuro na piętrze, Szymek co chwilę biega ode mnie do niego, od niego do mnie i tak w kółko. Zawsze trzyma się poręczy i idzie ostrożnie. (Jak na ironie jeszcze nigdy nie potknął się na schodach ale na prostej drodze nie raz zaliczył guza na czole)
Później problemem stało się to że na tarasach na górze nie mamy jeszcze barierek (do tej pory mieliśmy inne wydatki i w tym roku na pewno to się nie zmieni). Na nic zdały się tłumaczenia, że drzwi tarasowe są zabezpieczone, nie do otwrcia dla małego dziecka.
Oczywiście każdy ma swoje metody wychowawcze i nigdy żadnych nie oceniałam. Wychodzę z założenia, że każdy rodzic wie co robi i bierze za to pełną odpowiedzialność. My od początku uczymy małego co wolno a co nie, co jest bezpieczne a co może wyrządzić mu krzywde. Uważam, że izolowanie dzieci od pewnych rzeczy sprawia tylko, że stają się ich ciekawsze i przy pierwszej nadarzającej się okazji spróbują zakazanego owocu.
Uwielbiam wieczorami blask zapalonych świec. Na początku małego to korciło - piękne, jasne, migoczące, nowe... Na spokojnie zostało mu wytłumaczone co to jest i że nie wolno dotykać, że może się oparzyć, wolno tylko patrzeć. Dziś świece spokojnie się palą i nie musze się martwić, że stanie się coś złego. Kiedyś chciałam przenieść palącą się świecę w inne miejsce i usłyszałam z ust synka, ze tego nie można dotykać

Naprawde to niebezpieczne przy dziecku może być wszystko: jedzenie, którym może się zadławić, małe elementy zabawek, ostre ranty mebli, trujące rośliny w ogrodzie (czyli spora część), tarasy i balkony, huśtawki i zjeżdżalnie, place zabaw z których można spaść, trampoliny (o których wspomniała Asia), baseny i oczka wodne (z oczywistych względów), sztućce (które chyba w większości domów są w zasięgu ręki najmłodszych), nawet szczebelki łózeczka (nie raz zdarzało się, że między nimi dziwnym trafem zakleszczała się maleńka główka i nijak było ją wysunąć bez piłowania drewna)... Takich przykładów są tysiące. Ja - a właściwie my - obraliśmy taktykę tłumaczenia, że coś może być niebezpieczne a nie całkowitego izolowania dziecka. Tak jak pisałam, boję się, jak to nazywam "efektu zakazanego owocu".
Nie znaczy to że w jakikolwiek sposób krytykuję inny sposób wychowania. Każdy ma prawo wyboru i to szanuję.