U mnie nadal zwały śniegu i przypomniała mi się historia, którą tak bardzo zapamiętałam.
A tamtą zimę zapamiętałam szczególnie, bo wtedy też śniegu napadało bardzo dużo. Za oknami hulał wiatr, a śnieg padał w poziomie.
Otóż w czasie kolacji Wigilijnej otrzymaliśmy telegram, informujący o śmierci mojego kuzyna. Rodzina niemalże prosto od stołu, wyruszyła do pociągu, by dojechać na pogrzeb...(350 km). Pociągi miały wówczas spore spóźnienia...
Ja zostałam w domu, towarzyszył mi 3,5 letni synek i moja 5-cio m-czna ciąża. Gdy zostałam sama niebawem zgasło światło...siedziałam przy świeczce, a wtulony we mnie synek zasnął. W pewnym momencie zerwał się jeszcze silniejszy wiatr, potęgujący śnieżycę. Z piwnicy zaczął dobiegać jakiś dziwny hałas... bałam się okropnie, bo nie wiedziałam co się tam dzieje... bijąc się z myślami...czekałam, z nadzieją że ten hałas ucichnie...nie ucichł, a wręcz nasilał się stukot...zdecydowałam, że muszę sprawdzić, bo ze strachu i tak nie będę spała. Wyszłam więc z tą świeczką...na wietrze od razu zgasła...zapomniałam, że istnieje coś takiego jak latarka...Następnie już z latarką zeszłam na dół i okazało się, że wiatr z impetem otworzył drzwi od piwnicy i co chwilę tak nimi trzaskał. Gdybym nie ustaliła źródła hałasu, to do rana umarłabym ze strachu...

...strach ma wielkie oczy...

