Ha, ha, o myszkach wspomnienia wróciły

Swojego czasu, krótko po przeprowadzce do nowego domu mieliśmy otwarty taras, kiedy za płotem kombajn zboże zbierał. Oooo, to nierozważne bardzo było. Przywędrowała chyba całe wataha myszy do domu. Siedzę sobie na sofie, a pod nogami sruuu, coś przebiegło sobie. Byłam wtedy w zaawansowanej ciąży, więc zbyt szybko nie byłam w stanie poderwać się z miejsca. Najlepsze, że przeleciało pod sofę, ale nie wyleciało. Mówię do e-Ma, żeby zobaczył co to, a on z moją mamą {pamiętam, jak dziś) śmiali się, że nie piłam, a białe myszki mam w oczach. Gdy tak się upierałam, M nie miał wyjścia, odsunął sofę i nic. Dopiero, jak zaglądnął do środka skrzyni na pościel, naszym oczom pokazała się cała rodzinka maleńkich stworzeń.
Najlepsze było to, ze dzieci zobaczyły i chciały hodować w słoju małe myszki. I jak miałam wytłumaczyć, że to nasz wróg? Myszki dostały trocin, mleczka i po trzech dniach ku naszej uciesze zdechły. Te dorosłe zwiały, więc M za kota robił i polował na myszy, a ja omal nie urodziłam ze śmiechu

Od tamtej pory pamiętam: żniwa = zamknięte drzwi i okna