Mówi się, że życie jest czekaniem.
I coś w tym jest.
Herbowa nietknięta przez cały sezon czekała, czekała, czekała, ...
i zarastała.
Jednak powoli coś zaczyna się dziać.
Działam jak bezduszny komornik i barwinek wyrzucam na bruk.
Cebulki szafirkowe skrupulatnie spomiędzy barwinka wybieram (początkowo było ich coś koło setki; przez te kilka lat rozmnożyły się dość znacznie więc dłubanina przy nich straszna).
Wrzosy i berberysy do wykopania.
Trzy Golden Tuffety zakupione. I teraz swoje też muszą odstać.
Czy im aby co nie dolega, bo nie mam wyczucia, który brąz/żółcenie jest pożądane, a który to jakiś objaw choróbska?
Tak ze dwie trzecie rabaty już przekopane.
Za tą piwonią, z lewa, co nieco widać, że roboty ziemne w końcu ruszyły, goła ziemia wystaje, bo barwinka już nie ma.
A teraz?
Czekam aż przestanie padać.
Czekam na dostawę ziemi.
Czekam na mączkę bazaltową.
Czekam na grom z jasnego nieba coby mi w głowie rozjaśnił i by w końcu wyklarowała się jakowaś wizja co dalej.
Na razie w głowie mej pałętają się takie oto hasła/wyrazy:
- oczar Arnold Promise,
- żywotniki Golden Tuffety,
- brązowe trawki,
- bordowe rozchodniki i takoweż żurawki,
- fioletowe krokusy,
- fioletowe, liliowe, bordowe wrzosy i wrzoścce.
Co z tego wywalić? Co pozostawić? A co dodać?