i przedostatni lot, a latam sporo. Leciałam z M. na koncert Stinga i The Police. Siedzę już, chłopak wyciąga bagaż podręczny, wtedy jeszcze 15 kg można było i ... spuszcza mi na głowę. Ból, ale dziwny, taki zimny. Pomyślałam przejdzie, nie będę zgłaszać obsłudze pokładowej. Ruszamy, start w górę a ja mało nie pogryzę się, wyję z bólu, dosłownie na głos. a raczej twarda jestem. Lądowanie, jeszcze gorzej. No myślę, w pierwszej chwili, latka dają znać i to ciśnienie! Na koncercie ledwo wydoliłam, powrót podnoszenie i lądowanie, jedno wycie. We Wrocławiu od razu lekarz. I co ! Rozerwana błona, uszkodzony bardzo poważnie błędnik, utrata słuchu na stałe 50%, z ucha krew się leje. Czas i koszty, nawet nie wspominam. Nawet mnie twardzielkę ruszyło. Ostatni lot, najpierw opóźnienie, kilka godzin, a potem w powietrzu taka awaria się zdarza, że stewardesy blade i łzy po policzkach. Nie wiem czy jeszcze znowu polecę, na razie mam dość.
ale wam poprzynudzałam; śmierć kliniczna kiedyś tam.. do opowiedzenia
ale cokolwiek się nie dzieje, jakiś parasol ochronny mam

i kończę tym optymistycznym akcentem