Niedziela...i tu główna rozrywka i atrakcja weekendu….już od rana zaskoczyła mnie na maxa, żeby nie powiedzieć, że po prostu powaliła mnie na kolana !!!
Ale od początku…
Tak (mniej więcej) jeszcze wczoraj wieczorem wyglądała moja „zielona ściana” …
…ale za sprawą mojego niereformowalnego sąsiada, który zamiast relaksacyjnej zieleni woli wielkomiejski, szary beton…w niedzielę do południa wyglądała tak jak na załączonym obrazku….
Kłębowisko gałęzi i liści tworzyło 2,5 metrową stertę !
Nieprawdopodobne? Ale niestety prawdziwe !!!
Przez 6 godzin odcinałam, piłowałam i łamałam gałęzie starego bluszczu i winobluszczu (niektóre gałęzie miały średnicę nawet 4-5 cm). Potem część gałęzi wywiozłam na zaprzyjaźnioną działkę rekreacyjną celem utylizacji (czytaj: spalenia w ognisku) a resztę wywlekłam na trawnik przy ulicy…leżą tam teraz 4 stosy poplątanych gałęzi i nie mam pojęcia co z nimi dalej zrobić !!! Są tak ciężkie, że nie mam siły wtaszczyć ich do mojego samochodu. O godzinie 18:45 pobojowisko po democe zostało prawie uprzątnięte…masakra…ruszać się nie mogę, bo wszytko mnie boli (nawet paznokcie), moja powłoka cielesna jest cała podziargana do krwi od połamanych gałęzi a to tego wszystkiego osiadło na mnie jakieś 30 kg kurzu…obraz nędzy i rozpaczy.
Sąsiad najpierw miał pomysł żeby całość popryskać Randapem…ale szybko i bardzo dobitnie mu tą myśl wyperswadowałam z jego małego móżdżku. Nie pomogły zapewnienia, że taka zielona ściana z pewnością jest ładniejsza od brudnego betonu. Nie przemówił także fakt, że ściana porośniętą roślinnością nigdy nie jest mokra (korzonki roślin wyciągają przecież wilgoć z muru), latem jest zacieniona dając chłód a zimą zapewnia ciepło osłaniając od mrozu. Po prostu rano wlazł na dach i odciął końcówki pędów. Resztę już zrobiła grawitacja…pod ciężarem gałęzi i liści moja „zielona ściana” zaczęła osuwać się na dół aż w końcu z impetem zwaliła się na moją działkę.