tak było leniwie i błogo ... słonecznie ... od samego poranka pławiłam się w nic nierobieniu a szło mi całkiem całkiem ... i tak bujając wybujałam, że OBI mam blisko ... spacer się należy nadkaloriom (stan u mnie przewlekły) ... więc oderwałam małża od szykowania obiadku (co ważnym się okaże

) i zarządziłam, że roślinkom w przecenie na odsiecz podążymy ...
wyprzedaż ... bidulki ledwie zipią ... zaadoptowałam :
>>> kaskadową surfinię w mrocznym fiolecie sztuk 12

>>> jak wyżej w rozpustnej czerwieni (do kannowej przestrzeni) sztuk 6
>>> surfinię rabatową sztuk 12 w mniej nieco mrocznej odmianie fioletu
>>> jak wyżej tylko w majtkowym różu sztuk 6
>>> werbenę w fiolecie sztuk 6
>>> ukochane niecierpki sztuk 5
łącznie 47 kfiatków każdy rokujący kaskady za zawrotną sumę 30 zł

... haa haaa ... ilość ogrodowiskowa
z matematyką to mi się tak nagle polepszyło, że gdy objuczony kfiotkami małż niczym legendarny osioł numer 7 z kultowego serialu "Niedźwiedź pana Adamsa" zaryzykował dezercję z podobno spaceru i błagalnym wzrokiem chciał w miejski autobus na 2!!! przystanki wsiąść ... ja nagle umiejąca liczyć zakrzyknęłam całym sknerusem Makkwaczem w sobie "zwariowałeś ja 10 kfiatków za te bilety mogę mieć"

... a byłam w wielocentymetrowych koturnach i też w każdej dłoni miałam po 2 reklamówki z czymś co mam nadzieję stworzy nastrój

... jednoroczny ale nastrój

...
małż jednak rozrzutnie mnie do tego autobusu wciągnął ... bo ciężko ... niewygodnie i on głodny ... pospieszył ale nie pojadł bo w domku czekała na nas mała niespodzianka ...
fotki kfiatków dołączę bo kostka mi padła i małż próbuje ją odzyskać ...