zabraliśmy się też za prace brukarskie od frontu domu. Przy wykuszu i obok pod oknem kuchennym (przed laurowiśniami) posadziłam hortensje i trawy (pierwsze zdjęcie w oddali)

A oto część cisów w donicach (zwykłych produkcyjnych), kolejna część stoi w innym miejscu, a cześć jest zadołowana z przodu domu. Czekam na wiosnę i myślę co z nimi zrobić, na razie nie mam pomysłu.
No to teraz o cisach. Historia jest taka: cisy kupiliśmy chyba jakoś w drugiej połowie marca i jak Witek zabrał się za sadzenie, to wybitnie mu nie szło. Wszystko go bolało, bardzo źle się czuł, a ja go goniłam żeby się nie rozczulał tylko sadził bo się zmarnują. Zasadził połowę, a reszty zwyczajnie nie dał rady, organizm odmawiał posłuszeństwa (potem okazało się że to covid i chłop mi wylądował w szpitalu, naprawdę nie było wesoło). Ja w domu z dziećmi (też wszyscy z covidem) pomyślałam, że nie ma na co czekać i trzeba sadzić resztę cisów. Chwyciłam za łopatę i jakoś posadziłam. Ale ani w tym radości nie było, ani zapału - zwyczajnie przykry obowiązek. Niektóre zaczęły brązowieć, ratowałam czym się da i jak się da, ale jakoś tak bez serca i zaangażowania. Niektóre udało się uratować, inne faktycznie uschły. Moim zdaniem rośliny potrzebują opieki, czułości, miłości. Z uwagi na zdrowotne perturbacje nie byliśmy im w stanie tego dać. Dlaczego więc miały nam się odwdzięczyć? Oto moja teoria (i nikt mnie nie przekona, że rośliny nie czują). A pochodząc to kwestii cisów zupełnie racjonalnie, nie mam pojęcia dlaczego tak się stało.
____________________
Kasia -
Mały podmiejski...lubię grzebać w ziemi i wyrywać chwasty