Przyznam się Wam otwarcie - że odczuwam ogólną niemoc, dla której usprawiedliwienia nie widzę.
Nie było mnie kilka dni w domu. Ale wróciłam. Faktycznie śniegu już prawie nie ma. Pora roku jakby przeskoczyła
Ręcznie usunęłam dziś rano buły zalegające na rabatach z tego co spadło dachu. Ważyły tonę każda. Przemoczyłam rękawice (królewskie), poszłam po suche (też królewskie, mam dwie pary i ich nie niszczę
).
Uczciwie mówiąc dziś przez jakieś dwie godziny było pięknie na zewnątrz, słońce grzało, a w słońcu plus 7. To postanowiłam, że ruszam dalej w teren. Przycięłam jabłonki, derenie i pęcherznice. Szybko poszło bo mi się żaden komplikator nie włączył. Cud
Ale później się zawiesiłam.
Najpierw na ostnicach. Wyglądają najgorzej ze wszystkiego co u mnie rośnie. Jesienią i zimą u mnie ostnice są największym wrogiem i mojej Sfochowanej i wszystkich innych kotów, a w zimie są dodatkowo świetnym ringiem do kocich wojen. Przycięłam trzy. Później zwątpiłam czy to nie za szybko i odpuściłam. Zważcie, że na północy jest zimno i wszystko później rusza.
Ja jednak ruszyłam dalej - do carexów montana raureif - Hania już jakiś czas temu pisała, żebym je cięła. Nie dałam wtedy rady, a potem śnieg zaległ. Dziś ścięłam. Miały już dużo zielonego, mam nadzieję, że nie zrobiłam im krzywdy, ale zawiesiłam się po raz kolejny.
Nie bardzo wiedząc co jeszcze bym mogła zrobić, postanowiłam ciut poczyścić rabaty, tam gdzie cebulowe się pchają – rosną jak szalone, za chwilę będzie za późno żeby tam włazić i nie zadeptać. Wiem, że nie wszyscy czyszczą rabaty wiosną, ale ja mam na nich całkiem sporą warstwę igieł i liści, za sporą... Ale i tu się zawiesiłam, bo może za wcześnie??? Te wszystkie biedne żyjątka... Summa summarum uznałam, że jednak coś pograbię, złożę to na kupkę i niech sobie leży. Wtedy się okazało, że diabeł ogonem nakrył moje wachlarzowe grabki. Przeszukałam wszystko – nie ma.
Byłam gotowa jechać kupić, ale się nie dało. Bo Małżonek zaległ z jakąś wirusówką, nie mogłam Go przecież na łożu śmierci opuścić, trzeba było zaplanować ceremonię pogrzebową z powodu wirusa i temperatury na poziomie 37. Do tego pod karmnikiem zaczęła chodzić zięba, której ewidentnie życie nie było miłe. Nie była w stanie tak agonalnym jak Małżonek, ale ewidentnie coś z nią było nie tak. Na wszelki wypadek musiałam zamknąć Sfochowaną razem z Małżonkiem.
Znalazłam pudło żeby złapać ziębę ale już jej nie znalazłam. Mam nadzieję, że jednak nie była chora, odleciała i żyje, a nie skończyła w kocim żołądku. Małżonek, melduję – też żyje. Sfochowana zadowolona bo w ramach socjalizacji kota i separacji od zięby została porządnie wymiziana. Ja za to kicham od kocich alergenów i jestem porządnie zmęczona chociaż zrobiłam w sumie NIC. Najbardziej mnie martwi brak planu
P.S. Asia-Rojo, tak się rozpisałam, że chyba tydzień nocnego grasowania mam do przodu odrobiony, co nie?