Wygląda na to, że przez całe wakacje nie miałam czasu na ogród. Albo może miałam, ale tyle się u mnie działo złych rzeczy, że po prostu nie miałam na ogród siły i chęci. Pojawiłam się w nim dopiero we wrześniu. Jak się spodziewałam, rabaty kompletnie zarosły chwastami. Jedną z nich całkiem zakrył ciągle wyłażący z ziemi winogron, którego od lat nie mogę się pozbyć.
Wzięłam się do pracy.
Co się zmieniło?
Zginął miłorząb rosnący w obwódce z Pashmin i lawendy. Całkiem suchy, nie do odratowania - a w zeszłym roku jeszcze rósł tak ładnie. Poza tym wycięłam całkiem wisterię, którą posadziłam niefortunnie w nieodpowiednim miejscu - myślałam, że wystarczy jej drewniana pergola, cóż, pomyliłam się. Całkiem ją przekrzywiła i zaczęła wspinać się na sąsiednie drzewa. Z ciężkim sercem powiedziałam jej "bye, bye". Przy pergoli poprowadzę różę Giardinę.
Zebrałam moje pierwsze w historii kasztany - całe trzy sztuki.
Huśtawka jest nadal niedokończona. Wprawdzie pomalowałam ją na wiosnę, ale do zrobienia nowych szczebelków nie starczyło już weny. Rzecz do zrobienia w przyszłym roku.
Poza czyszczeniem rabat z chwastów czeka mnie jeszcze jesienne sadzenie cebul. Zakupiłam już irysy żyłkowane, narcyzy i krokusy. Tym razem żadnych tulipanów. Narcyzy kupiłam same białe odmiany: Thalia, Mount Hood, White Petticoat. Przynajmniej nie będę musiała sadzić ich w koszyczkach, bo z moich obserwacji wynika, że nornice je omijają. Skusiłam się też na nowe odmiany irysów żyłkowanych, Pauline i Harmony. Katharine Hodgkin też oczywiście dokupiłam.
Ponieważ nie przyspieszałam dalii w domu, niektóre z nich dopiero zbierają się do kwitnienia. Ciekawe, czy zdążą przed przymrozkami.
Na balkonie rosną sadzonki naparstnic i kilka malw, które wysiałam na próbę po raz pierwszy.