Dołączył: 15 sie 2012
Posty: 42
Moją porażką numer jeden było kilkadziesiąt metrów bieżących żywopłotu ze śliwy ałyczy. Sadzone to to było ładnych parę lat temu, gdy nie było dużego wyboru roślin. Wygląd żywopłotu był bez zarzutu, jednak miał wiele wad "technicznych". Jedną z wad były ciernie, które zawsze gdzieś tam się chowały na rabatach i w trawie po strzyżeniu żywopłotu. Nie pamietam już ile razy musiałem kleić dętki w taczkach, ile razy się pokłułem po rekach i co najgorsze ile razy stanełem na gałazce z kolcami, które są na tylke mocne i twarde, że potrafia przebić podeszwę konkretnego buta i wbić się w stopę. Te kolce zawierają coś, co powoduje bardzo duży ból - do tej pory pamiętam, że miałem problem z chodzeniem przez kilka dni, po porządnym ukłuciu w stopę. Inną istotną wadą był fakt, że mszyce wprost kochają młode liście i pedy ałyczy. Jeśli miałbym wskazać rośline-siedlisko mszyc numer jeden, to chyba obstawiałbym własnie śliwe ałycze. Do tego mszyce jak wiadomo wytwarzają spadź, a do tej przylatywało pełno os, które nie gardziły przy okazji wszystkim, co było na ogrodowym stole. Atakowały też puszki i butelki z piwem, a tego żaden porządny facet nie zniesie. Wkurzające były też opadające owoce, któred fermentowały i gniły wabiąc kolejne zastępy os i innego robactwa. Kilka lat temu pozbyłem się całego żywopłotu, co nie było łatwe , bo trzeba było obkopać i wyciachać siekierą korzenie, bo ałycza bardzo lubi odbijać od byle patyka pozostawionego w ziemi. Przypłaciłem tę walkę z korzeniami uszkodzeniem stawu kolanowego heh. Musiałem sobie zrobić z blachy wkładki do butów w obawie, że stanę znowu na kolczastej gałęzi - tu się wycwaniłem. Jednym z plusów wycięcia ałyczy jest to, że do dzisiaj mam jeszcze sporo drewna do wędzenia i na ognisko.
Przerabiałem też sumaka, rokitnika, pare lat temu pozbyłem się robinii (rozszczepił ją silny wiatr, a dzieła zniszczenia dokonczył mróz), która do tej pory odbija gdzie popadnie od korzeni. Wielką porażką była też mięta bagienna, która "przy okazji" introdukowałem do swojego oczka wodnego. Pozbyłem się tej mięty dopiero gdy zlikwidowałem stare, duże oczko i zrobiłem nowe, mniejsze. Porażką do tej pory jest trawa żubrówka, której nie mogę za nic wytępić. Padł mi siedmiometrowy tulipanowiec, którego bardzo lubiłem, mimo, że nie zdąrzył nigdy zakwitnąć. Pekł mu wzdłuż pień i sączył się z tego sok, a potrem wlazł w to grzyb. Żaden funaben i inne opatrywanie tej rany nie pomogły. Wydaje mi się, że takie pęknięcie spowodował nocny mróz w połączeniu z cieplymi promieniami słońca w ciagu dnia (jak to się zdarza w przypadku drzew owocowych, których się nie pobieli).
Porażką były też wszystkie rośliny o ograniczonej i dyskusyjnej mrozodporności - kilka rodzajów hebe, szczepiony na pniu hibiscus, cedr himalajski, opuncja, sośnica, kaki i kilka innych cudaków. Niektóre zimowały kilka zim, ale zawsze kończyło się tak samo źle - zwłaszcza w okresie przedwiośnia, gdy wszystko już się pooodkrywa, a tu bach - solidny przymrozek (a działkę mam od domu oddaloną o około 80 kilometrów i nie mam możliwości szybkiego, ponownego okrycia roślin). Dlatego wyleczyłem się z wszelakiej wydelikaconej "egzotyki".
Żałuję też, że w dolnej części działki, tuż przy lesie mam szpalery ze świerka pospolitego. Póiki co nie są złe, ale tylko czekać aż się ogołoca z wiekiem. Do tego mam żywopłot z modrzewia, więc ochojniki mają u mnie pole do popisu.
Oczywiście jak większośc ogrodników mam chorobę polegająca na kupowaniu roślin i zastanawianiu się potem: "gdzie ja to teraz zmieszcze?"
Tyle grzechów głównych sobie teraz przypominam.
____________________