Padać zaczęło w poniedziałek. Na początku skromnie, parę centymetrów. Starczyło na mini bałwana i przyozdobienie badyli.
Potem się rozhulało. Spadło jeszcze jakieś 10 centymetrów ciężkiego, kopnego śniegu, który porozchylał zimozielone, poprzeginał i połamał iglaki. Żadna wichura nie zniszczyła nam tak sosen, jak ten śnieg. Bukszpanowe kulki spłaszczył jak naleśniki i wyłamał mnóstwo gałęzi, w pobliskim lesie nawet całe drzewa.
Taki dziwny śnieg.
Po czym padał dalej...

Na szczęście już teraz śliczny, puszysty, leciutki.
Poza paroma gałęziami sosen straciłam szczotkę, którą strząsałam śnieg z tujowatych sąsiada. Ech, mam nadzieję, że mi ją odda?
Dość dobrze się zamachnęłam, odkręciła mi się z kija i pofrunęła na drugą stronę