Zaglądam na forum, to oczywista oczywistość. Ale skrzydła ogrodowe mam podcięte i jakoś nie miałam najpierw czasu, a od wczoraj weny, żeby się odezwać, chociaż czytam na bieżąco.
Tydzień temu musieliśmy jechać do Wielkiego Miasta. M.in. po to, żebym znowu musiała chodzić przez dwa tygodnie w skarpecie uciskowej, wrrr...
Mieliśmy wrócić do domu w zeszły piątek. Nie wyszło. Powrót przesunięty na sobotę, też nie wyszło. W Wielkim Mieście szalała śnieżyca, wydygaliśmy uznając, że Sfochowana zaopiekowana a jeden dzień nas nie zbawi. Do tego okazało się, że w naszej wiosce nie ma ani prądu ani wody. Powrót przesunięty został na niedzielę. No i wczoraj wróciliśmy i od wczoraj mam doła...
Śniegu napadało... Ilości, których nie widziałam od czasów dzieciństwa. Dobre dwie godziny zajęło nam przedostanie się do domu. To pikuś.
Brodząc w śniegu po uda (czyli gdzieś 70-80 cm) oceniałam wstępnie skalę zniszczeń. Pod naporem śniegu złamane dwie sosny. W połowie, odgłowione, nie odrosną. Z innych sosen poleciała masa gałęzi. Takich fest, o przekroju ok. 20 cm. Nie patyczków. Poleciało w większości na rabaty. Rododendronów nie widzę. Pewnie połamane pod ciężarem. Kilku innych krzewów też nie widzę. Jakby je zmiotło z powierzchni ziemi. Klon tatarski ginnala złamany w połowie. Musiało coś na niego spaść. Stary foliak na pszoka. Folia podarta, konstrukcja połamana. A miał jeszcze posłużyć jako namiot do malowania desek płotowych...
Śniegu jest tyle, że nie mamy w najbliższym czasie nawet szans na porządki i ocenę tego, co faktycznie stracone.
Wiem, że to nie jest życiowa tragedia, ale jest nam zwyczajnie smutno i przykro